środa, 23 kwietnia 2014

"Nie pamiętam tytułu, ale okładka była niebieska"

Praca w księgarni to bardzo pocieszne zajęcie, dające radość na każdym możliwym polu. Jeśli człowiek jest do tego stworzony, to już w ogóle. Można nie tylko handlować książkami. Można na nie patrzeć, ustawiać, przekładać wedle własnego klucza. Można je przeglądać i czytać.

(I cierpieć z powodu obietnicy, którą człowiek złożył sam sobie, żeby NIE KUPIĆ nowej książki dopóki nie przeczyta się chociaż kilku tych, które czekają na półce od wieków)

Można jeszcze mówić o książkach ile się chce. Można je polecać. Oddychać nimi. Żyć wśród nich. Normalnie praca wymarzona. Kontakt z ludźmi, którzy są entuzjastami sztuki abstrakcyjnej (dzieci od dwóch do pięciu lat), amatorami pisania (dzieci od lat siedmiu), a także wymagającymi czytelnikami. Oczywiście najbardziej lubię tych ostatnich.

Są nie tylko najliczniejsza, ale też najbardziej zróżnicowana grupa, która odwiedza Księgarnię.
Zwłaszcza, kiedy przychodzi do księgarni pani, na oko lat czterdzieści i pyta czy dostanie u nas Dziady, część czwartą. Ale same, bez pozostałych. I najlepiej z Grega. Biedna kobieta - musi się rozczarować, skoro ten utworek liczy sobie zazwyczaj jakieś trzydzieści stron. W duchu załamuję się po raz kolejny, ale nadal nie tracę wiary w ludzi, bo zaraz po wyjściu klientki wpada do sklepu banda licealistów, żeby wybrać książki na nagrody z okazji zakończenia roku. Skrycie kocham maturzystów.

- Czy książki Lee Childa...?
- Mają może państwo Złodziejkę Książek?
- A książki Zafóna?

Na szczęście ludzie czytają jeszcze porządne książki. Za licealistami wyłania się Chiński Uczony i po cichu zaczyna przeglądać rozmówki ukraińskie i japońskie. Szef spogląda na mnie porozumiewawczo, kiedy sprawdzam licealistom kolejne tytuły i polecam inne zamiast tych, których akurat nie ma. Niestety, nikt nie chce nowego wydania Ulissesa, które zerka na mnie błagalnie z regału.

- Odczep się - mruczę do niego. - Za drogie jesteś.

Jakaś klientka snuje się po księgarni nie bardzo wiedząc czego chce. Pytam, czy nie potrzebuje pomocy i wkrótce kobieta wychodzi z księgarni zadowolona z Badaczem potworówPrzykrym początkiem w torebce. Jeden z licealistów szuka prezentu dla swojej dziewczyny. Z przerażeniem zauważam, że chłopak trzyma w ręce Listy do mojego oprawcy

- Obawiam się, że za taki prezent nie dostanie buzi, tylko po buzi - mówię do Szefa, a ten przytakuje. Oboje ruszamy do akcji. Ostatecznie wygrywam Kuchnią osadników, a Szef i jego Wojciech Jagielski ponoszą sromotną klęskę.

Chiński Uczony krąży po księgarni już piętnaście minut i w tym czasie zdążył przejrzeć książki z zakresu językoznawstwa, fizyki, biologii, książki 3D traktujące o budowie ludzkiego ciała, encyklopedię dla dzieci i bajeczki dla trzylatków. Dzień bez jego wizyty jest zdecydowanie dniem straconym.

- W jakiej cenie ta książka? - pyta mnie dystyngowanym tonem, a ja w podobnym odbieram od niego egzemplarz Kosmosu 3D i sprawdzam cenę. Wrażeniom ze spotkania z tym człowiekiem mogą dorównać tylko wizyty Żołnierza Królowej Madagaskaru, który zwykle zaczytuje się w książkach o broni białej.

Kiedy Chiński Uczony i licealiści wychodzą, zadowolona siadam z książką w ręku, żeby poczytać, jednak nie jest mi dane na długo zniknąć z innym świecie. Tuż zza węgła wyłania się mężczyzna o aparycji Severusa Snape'a. Zamieram z przerażeniem, wiedząc, że znowu będzie chciał, by mu zapakować książkę w papier ozdobny. To nic, że jest miłym człowiekiem. I dość cierpliwym. Niewątpliwie obsługa każdego sklepu czuła się podobnie w obecności prawdziwego Snape'a, kiedy ten życzył sobie, żeby mu ZAPAKOWAĆ zakupy.

- Rozpacz, absolutna rozpacz! - wyję w duchu.

I naprawdę okazuje się, że pan S. S. wybiera dwie książki i każdą z nich chce mieć zapakowaną oddzielnie, w tym samym czasie kobieta obok pyta, czy dostanie u nas kartki na osiemnastkę, dwie inne klientki chcą, żebym im poszukała Czerwonego Kapturka, a cała zgraja dzieci dopadła do stojaka z kolorowankami rujnując moje dzieło, nad którym pracowałam cały ranek. Szef, uznawszy, że świetnie sobie radzę, postanawia strategicznie czmychnąć z miejsca apokalipsy i pograć w pasjansa. Udaje mi się jeszcze pozbyć kobiety ze Świnką Pepą. Istne szaleństwo.

A potem wszystko się uspokaja, Pan S. S. i dzieciarnia znikają ze sklepu i nagle robi się jakoś tak cicho i pusto. Szef wyłania się ze swojej samotni by podyskutować z jedynym klientem w sklepie na temat wojen husyckich. Literatura historyczna to zdecydowanie jego działka. Zadowolona idę do działu z fantastyką. Poprawiam źle poustawiane tomy, układam inne w serię i spostrzegam kolekcję książek z cyklu Star Wars. Z uśmiechem jak kot z Cheshire wyciągam telefon i robię zdjęcie. Wysyłam.

- Wiem, mam straszne zaległości z tymi książkami. Brak kasy. - Przychodzi odpowiedź.
- Hehe - stwierdzam pod nosem. Mam dokładnie ten sam problem z przynajmniej trzema czwartymi książek w moim Królestwie Fantastyki.

Jakaś dziewczyna kupuje Grę o Tron, a mój wewnętrzny maniak książkowy płacze rzewnie z rozpaczy. 

Kolejny dzień w Księgarni dobiega końca. Chłopak, który kupuje nową książkę Kossakowskiej obiecuje, że przyjdzie powiedzieć, czy mu się podobała. Kilkoro uczniów pyta o lektury z Grega (cierpię w cichości ducha) i Ściągi z tych lektur (płaczę w cichości ducha). Ostatnia jest Pani, która kupuje cztery książki Steve'a Berry'ego. Patrzę na nią zaszokowana. Tak bardzo nie szaleję nawet w czasach dobrej finansowej passy. Zamykamy. Razem z P. M. odprawiamy rytualne tańce wokół stołu z książkami. Ruchy a'la Ewa Chodakowska przeplatają się tu z walcem wiedeńskim i formami Tai Chi. D. stoi w pewnej odległości, podśmiewując się pod nosem i patrząc, jak P. M. usiłuje zaprezentować sprint w miejscu. Płynę w tańcu z mopem, kręcąc piruety.

- Gdzie pędzisz, Czerwony Kapturku? - pyta Szef, stojąc przy drzwiach.
Zaskoczona, nic nie odpowiadam.
- U leśniczego - dodaje Szef.
Oboje wybuchamy śmiechem.