Kiedy
byłam mała, tata znajdował bardzo dobry sposób, żeby móc w spokoju majsterkować
i nie musieć zbytnio martwić się, że jego pociecha biega gdzieś bez opieki –
zabierał mnie ze sobą do warsztatu, a tam czekała moja ulubiona deska i sterta
gwoździ, a także dopasowany do moich możliwości młotek. Wyobraźcie sobie
pięcioletnie dziecko, które godzinami, wciąż z tą samą werwą i zawzięciem wbija
gwoździe w deskę i nawet nie piśnie, kiedy przypadkiem zamiast w gwóźdź trafi
we własnego kciuka.
I
można powiedzieć, że zostało mi to do dziś.