Moje zainteresowanie
Japonią sięga bardzo głęboko w przeszłość, w czasy kiedy miałam pięć lat (ale
nie martwcie się, nie będę o tym wszystkim opowiadać), więc po prostu kiedyś
musiał nastąpić taki moment, w którym zetknęłam się z anime i mangami. I nie
mam tu na myśli tej chwili, kiedy nieświadoma faktu, że Pszczółka Maja, Muminki, Czarodziejka z księżyca, Yattaman i wszystkie sezony Dragon
Balla to anime, czekałam na kolejne odcinki z niecierpliwością i każdy z nich oglądałam z zapartym tchem. Nie. To
zdecydowanie nie te czasy.
Mam na myśli
moment, kiedy byłam już o wiele starsza i zaczęłam oglądać takie rzeczy jak Death Note, FullMetall Alchemist czy Darker than Black i wiele, wiele innych naprawdę
dobrych pozycji. W tej chwili na mojej liście obejrzanych pozycji znajduje się
ich przeszło sto, a to i tak nie jest imponująca liczba. Są tam tytuły, których
dawniej nie potrafiłam wymówić, bo moja znajomość japońskiego słownictwa ograniczała
się do arigatou i sayonara. Niejasno rozumiałam co oznacza konnichiwa. Ale takie imiona jak Mitsukuni
czy Toushirou były dla mnie łamańcami językowymi. Już nie mówiąc o nazwisku
Mitsukuniego: Haninozuka. O japońskich piosenkach nie wspominając (Nawiasem
mówiąc, japoński rock jest niczego sobie, trzeba tylko wiedzieć gdzie szukać. I świetnie się na tym ćwiczy wymogę!). Można więc powiedzieć, że japoński
poznawałam z anime, co akurat nie jest najszczęśliwszym sposobem, ale przecież
od czegoś trzeba zacząć, prawda? No, bo skoro od najmłodszych lat chciałam znać
ten język…
„Tamaki-senpai hontouni wa baka desu!”
Można więc powiedzieć,
że pierwszymi japońskimi słowami jakie naprawdę poznałam były przekleństwa i inne słowa, którymi można kogoś obrazić, takie jak: idiota, kretyn, dureń.
Bardzo przydatne, kiedy pracuje się w szkole i nie można przeklinać po polsku.
Powoli, mozolnie uczyłam się kolejnych słów ze słuchu, a szczególnie szybkie
postępy robiłam, kiedy oglądałam anime z napisami innymi niż angielskie. Dlatego
jakimś cudem odkryłam, że „matte” oznacza „zaczekaj” przy napisach
hiszpańskich. Potem poszło już łatwiej i posypała się cała lawina słów, w tym
trzy oznaczające „ty” (i czwarte, niezbyt grzeczne), i trzy „ja”, dwa rodzaje „dzień
dobry”, trzy rodzaje „dziękuję” i ani
się zorientowałam, a przy oglądaniu Death
Note nauczyłam się liczyć do czterdziestu. Nawet ćwiczyłam wymowę na japońskich
piosenkach, co wcale nie jest łatwe! A kiedy okazało się, że połowa mang, które
chcę przeczytać jeszcze nie wyszła w Polsce, a grupa fanów nie zdążyła
przełożyć kolejnego rozdziału na angielski… Cóż, nie pozostało mi nic innego,
jak zacząć uczyć się kanji. Potrzeba matką wynalazku.
„Tsume ni shinka shi tsuzukeru shika nai”
I owszem, przez
jakiś czas sobie nawet radziłam i chodziłam wszędzie z fiszkami, na których widniały kanji i sposoby ich czytania, dni miesiąca, łączenia poszczególnych znaków
i ich odczytania. Sposoby zapisywania dat i kolejne słówka. I nawet potrafiłam
z trudem przeczytać prostą historyjkę o wycieczce w góry. Uczyłam się sama, bez
niczyjej pomocy, więc każdy, nawet mały sukces był ogromyn zwycięstwem. Zawzięcie
tworzyłam zdania typu: Yamakawa-san no
senmon wa kuruma desu, Ano onna no
hito wa gakusei desu i tego typu bzdurki, a czasu było coraz mniej i mniej
na powtarzanie tego wszystkiego. Oczywiście organ nieużywany zanika. I co? I tym sposobem zostałam z zaledwie kilkunastoma (może kilkudziesięcioma, nie
jestem pewna) znakami kanji, hiraganą i rozumieniem podstawowych rzeczy ze
słuchu. Co najzabawniejsze, japońskie przekleństwa nadal zostały mi w głowie!
Czasami
ciągle łapię się na tym, że mówię do siebie po japońsku. I dzięki japońskiemu
przestałam mylić angielskie nazwy oznaczające sobotę i niedzielę. Bo niedziela
ma w kanji słońce, podobnie jak w Sunday. Mówią, że nic w przyrodzie nie ginie, więc
może kiedyś wrócę do nauki tego języka…
---
*Żródło obrazka: KLIK
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz