piątek, 6 grudnia 2013

[Projekt E-publishing #3] 日本語 は すごい です ね?


Moje zainteresowanie Japonią sięga bardzo głęboko w przeszłość, w czasy kiedy miałam pięć lat (ale nie martwcie się, nie będę o tym wszystkim opowiadać), więc po prostu kiedyś musiał nastąpić taki moment, w którym zetknęłam się z anime i mangami. I nie mam tu na myśli tej chwili, kiedy nieświadoma faktu, że Pszczółka Maja, Muminki, Czarodziejka z księżyca, Yattaman i wszystkie sezony Dragon Balla to anime, czekałam na kolejne odcinki z niecierpliwością i każdy z nich oglądałam z zapartym tchem. Nie.  To zdecydowanie nie te czasy.




Mam na myśli moment, kiedy byłam już o wiele starsza i zaczęłam oglądać takie rzeczy jak Death Note, FullMetall Alchemist czy Darker than Black i wiele, wiele innych naprawdę dobrych pozycji. W tej chwili na mojej liście obejrzanych pozycji znajduje się ich przeszło sto, a to i tak nie jest imponująca liczba. Są tam tytuły, których dawniej nie potrafiłam wymówić, bo moja znajomość japońskiego słownictwa ograniczała się do arigatou i sayonara.  Niejasno rozumiałam co oznacza konnichiwa. Ale takie imiona jak Mitsukuni czy Toushirou były dla mnie łamańcami językowymi. Już nie mówiąc o nazwisku Mitsukuniego: Haninozuka. O japońskich piosenkach nie wspominając (Nawiasem mówiąc, japoński rock jest niczego sobie, trzeba tylko wiedzieć gdzie szukać. I świetnie się na tym ćwiczy wymogę!). Można więc powiedzieć, że japoński poznawałam z anime, co akurat nie jest najszczęśliwszym sposobem, ale przecież od czegoś trzeba zacząć, prawda? No, bo skoro od najmłodszych lat chciałam znać ten język…

„Tamaki-senpai hontouni wa baka desu!”

Można więc powiedzieć, że pierwszymi japońskimi słowami jakie naprawdę poznałam były przekleństwa i inne słowa, którymi można kogoś obrazić, takie jak: idiota, kretyn, dureń. Bardzo przydatne, kiedy pracuje się w szkole i nie można przeklinać po polsku. Powoli, mozolnie uczyłam się kolejnych słów ze słuchu, a szczególnie szybkie postępy robiłam, kiedy oglądałam anime z napisami innymi niż angielskie. Dlatego jakimś cudem odkryłam, że „matte” oznacza „zaczekaj” przy napisach hiszpańskich. Potem poszło już łatwiej i posypała się cała lawina słów, w tym trzy oznaczające „ty” (i czwarte, niezbyt grzeczne), i trzy „ja”, dwa rodzaje „dzień dobry”,  trzy rodzaje „dziękuję” i ani się zorientowałam, a przy oglądaniu Death Note nauczyłam się liczyć do czterdziestu.  Nawet ćwiczyłam wymowę na japońskich piosenkach, co wcale nie jest łatwe! A kiedy okazało się, że połowa mang, które chcę przeczytać jeszcze nie wyszła w Polsce, a grupa fanów nie zdążyła przełożyć kolejnego rozdziału na angielski… Cóż, nie pozostało mi nic innego, jak zacząć uczyć się kanji. Potrzeba matką wynalazku.

„Tsume ni shinka shi tsuzukeru shika nai”

I owszem, przez jakiś czas sobie nawet radziłam i chodziłam wszędzie z fiszkami, na których widniały kanji i sposoby ich czytania, dni miesiąca, łączenia poszczególnych znaków i ich odczytania. Sposoby zapisywania dat i kolejne słówka. I nawet potrafiłam z trudem przeczytać prostą historyjkę o wycieczce w góry. Uczyłam się sama, bez niczyjej pomocy, więc każdy, nawet mały sukces był ogromyn zwycięstwem. Zawzięcie tworzyłam zdania typu: Yamakawa-san no senmon wa kuruma desu, Ano onna no hito wa gakusei desu i tego typu bzdurki, a czasu było coraz mniej i mniej na powtarzanie tego wszystkiego. Oczywiście organ nieużywany zanika. I co? I tym sposobem zostałam z zaledwie kilkunastoma (może kilkudziesięcioma, nie jestem pewna) znakami kanji, hiraganą i rozumieniem podstawowych rzeczy ze słuchu. Co najzabawniejsze, japońskie przekleństwa nadal zostały mi w głowie!

Czasami ciągle łapię się na tym, że mówię do siebie po japońsku. I dzięki japońskiemu przestałam mylić angielskie nazwy oznaczające sobotę i niedzielę. Bo niedziela ma w kanji słońce, podobnie jak w Sunday.  Mówią, że nic w przyrodzie nie ginie, więc może kiedyś wrócę do nauki tego języka…

---
*Żródło obrazka: KLIK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz